niedziela, 12 lutego 2012

jazda bez trzymanki

Byłyśmy w górach. Ta wyprawa po raz kolejny uzmysłowiła mi, jak czytelna jest moja lista rzeczy, które lubię i których nie lubię związanych z podróżowaniem, dodajmy podróżowaniem z dzieckiem, a może z dziećmi, bo to "brzuchowe" się rozrasta.
Lubię: sam fakt podróży, prowadzić samochód, nawet zniosę bycie pasażerem.
Nie lubię: pakowania ( tu powinno nawet być nie cierpię), korków, małej ilości miejsca w samochodzie, jeżdżenia z tyłu, ale nie lubię też ciągłego obracania się do tyłu, bo piciu, bo cukierek, bo lizak; nie lubię jak Zuza zaczyna się nudzić i wymyślać zaczynając od wydawania dziwnych dźwięków imitujących megastrach, przez płacz poprzez marudzenie, że nie chce i tak dalej.
Pierwszą podróż (dłuższą) odbyliśmy  z młodą, jak miał miesiąc i trochę i była to cudowna podróż- spała i tyle, po prostu jej nie było. I tak mijały kolejne aż do ukończenia przez nią pierwszego roku życia. Więc gdy okazało się, że młody wyskoczy z brzucha niedługo przed wakacjami ucieszyłam się, bo będziemy mogli gdzieś pojechać na wakacje, bo do pacyfikowania będzie tylko młoda. ( No chyba, że młody nie będzie podzielał wczesnego entuzjazmu podróżowania młodej, bo ona naprawdę była tym typem dziecka, na które auto działało kojąco i uspokajająco). Oczywiście pojawił się problem innej natury.
Kiedy pakowaliśmy się na naszą wycieczkę w góry i nasz tata- dodajmy mistrz upychania do samochodu- włożył sanki i walizkę, i jeszcze parę innych drobiazgów(oczywiście niezbędnych) to stwierdził, że będzie ciężko. Teraz jest tylko zuza, a gdzie tam jeszcze młody i jego drobiażdżczki, no i fotelik (one zawsze są megaduże), no i wózek, a zimą to już w ogóle narty, sanki, kaski.
Wizja- czarna. Rozwiązanie- nowy samochód.
A do tego  samochód rodzinny.
Potrzebne są zakupy, bo podróż z dziećmi wymaga nie tylko dużej cierpliwości, wyobraźni i umiejętności logistycznych, ale również dużo przestrzeni.
Więc kiedy już uda się upchać wszystko do nowiutkiego, rodzinnego samochodu, można ruszać i tylko trzymać kciuku, żeby młodzi nie zaczęli marudzić, a jak już zaczną to , żeby na krótko. Przydatna jest tez w naszym przypadku przynajmniej strategia "3". Otóż:
1. w momencie ataku znudzonego pasażera strasz się wytłumaczyć cel podróży, pokazać jak będzie fajnie i ile tam atrakcji. Tutaj trzeba uważać, żeby nie przegiąć, bo potem na miejscu może być powtórka z rozrywki marudzenia, jak sobie taki pasażer przypomni coś obiecanego,a  nie spełnionego.
2. zaczynamy wymyślanie różnych zabwa. Od bajek na płytach, śpiewania, zagadywania, opowiadania bajek ( tu zawsze się dzielimy jedna bajka mama, druga bajka tata, a pasażer wymyśla o czym chce, czasami jest zabawni i to "nawet fest". A i nie wolno oszukiwać jak nasz tata, który opowiada mega krótkie bajki mówi, że to juz finał i teraz kolej mamy!!!.
3. jeżeli nie działa ani punkt 1 ani punkt 2, co się zdarza, to przechodzimy do punktu 3, czyli olewamy sprawę. milczymy, zaciskamy zęby, udajemy, że nie słyszymy i zazwyczaj pasażerowi na jakiś czas mija. Jest to punkt dość trudny, bo koncentracja przy ryczącym pasażerze jest nieco osłabiona, ale to kwestia wprawy, po prsotu techniki jogi, wyciszenia, wyłączenia i jedziemy dalej.
A że czasem trochę bez trzymanki, to już inna historia.

4 komentarze:

  1. podobalaby mi sie taka jazda bez trzymanki nowym Orlando :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. to prawda,że wyjazd z dwójką dzieci to horror!dobrze ,że mamy kombi to jakoś dajemy radę{oczywiście ograniczając nasze rzeczy do minimum}.My w punkcie 3 włączamy radio na full,zawsze pomaga bo przecież dziecko nie przekrzyczy radia!:-]

    OdpowiedzUsuń
  3. Fakt radio na full to jest opcja gorzej jak potem chcemy przyciszyc bo piosenka nam się nie podoba non stop słyszymy wtedy "głośniej"

    OdpowiedzUsuń
  4. Taki Orlando to i ja bym mogła skoczyć na wakacje:))

    OdpowiedzUsuń

prezent

był wrzesień 2008 roku. To było pierwsze badanie USG w 11 tygodniu. Rutynowe. Okazało się, że przezierność karkowa jest przekroczona znaczni...